Jedna z historii I
EPIZOD I
Przygnębiający to
czas, w którym umiera człowiek. Nie dla konającego lecz dla tych co muszą dalej
żyć.
Ybron Landriwian
patrzy na to inaczej. Jego ojciec bliski jest wyzionięcia ducha. On, mimo
ubolewania nad tym faktem, wie co to oznacza. To wyznacznik czasu. Czasu, który
właśnie się kończy.
Opierając się o
głowice swojego miecza pochłania się w zadumie. Siedzi dumnie na skale, a
czubek ostrza wbity jest w ziemie. Głowa wspiera się i jednocześnie utrzymuje
równowagę.
Mocno szmaragdowe
oczy są szeroko otwarte.
Widzą więcej niż
mogą widzieć.
Zawsze wiedział, że
ten dzień się zbliża. Nigdy nie sądził, że nadejdzie. A jednak. Niecałą milę
stąd stoi chata. A w niej leży ten jakże ważny dla Ybrona człowiek. Ktoś kto w
tej chwili jest mu najcenniejszy. Mężczyzna, który podarował mu dar o wartości
tak wielkiej, że nie można go porównać do żadnego z bogactw.
Życie.
Ybron choć nie musi,
to bardzo chce odwdzięczyć się za ten dar. Teraz się uspokaja. Robi tak odkąd
pamięta. Przychodzi w to samo miejsce i odłącza się od całego świata. Jest sam
dla siebie. Jego ojciec zawsze to szanował. Jednakże martwił się niezmiernie.
Chciał żeby jego jedyne dziecko, jedyny syn w pełni go zrozumiał. Bo nie
oczekiwał żadnej nagrody. Wychował go i to mu wystarczyło. Sam Ybron mu
wystarczał.
Ybron będąc w
bezruchu usłyszał dźwięk, którego nie powinno być. Kroki. Słyszał je wyraźnie.
Odwrócił się powoli. Tak ja się spodziewał. To był jego ojciec.
–
Nie powinieneś wychodzić w takim stanie. -
zwrócił mu uwagę Ybron.
–
I tak umieram. - rzekł beznamiętnie Other,
ojciec Ybrona. - Dobrze o tym wiesz. Kilka dni
więcej czy mniej. Co za różnica? Oprócz twojej obecności nic nie może
już sprawić mi przyjemności.
–
Ojcze, proszę...
–
To ja cie proszę. - przerwał mu. - Nie zabieraj
mi ostatnich chwil mojego życia. - okrył się wielkim kocem, ale to nie
zasłaniało mizernej sylwetki starszego mężczyzny.
–
Dobrze, ale... - ojciec milczał i czekał. - Opowiesz
mi o matce coś więcej.
–
Nie ma o czym mówić. To co już powiedziałem,
moim zdaniem, jest wystarczające.
–
W takim razie wracamy do chaty. - Stanowczo
zaprotestował Ybron.
–
Uparty jesteś jak matka.
–
To już wiem. Mówiłeś to wiele razy. Chciałbym ją
poznać. Poczuć coś.
–
Ahh... - westchnął ojciec. - Przesuń się, daj mi
usiąść. I nie rób takiej miny bo ci tak zostanie. - usadowił się wygodnie obok
syna. - Co byś chciał wiedzieć?
–
Czy moja matka była dobra?
–
Czy była dobra? - powtórzył pytanie i zamyślił
się przez chwilę. - Widzę, że nie owijasz w bawełnę. Wiesz synu, dobro można
różnie interpretować. Są najrozmaitsze rozumienia. Wiedz, że w moich oczach
była dobra. Jesteś do niej podobny. Właściwie to widzę ją za każdym razem gdy
patrzę ci w oczy.- Ybron milczał patrząc w przestrzeń przed siebie. - Ćwiczyłeś
już?
–
Mhm. Jak zawsze.
–
To dobrze... to dobrze.
Siedzieli jeszcze
przez długi czas. Do zachodu słońca. Kiedy wrócili do chatki było już zupełnie
ciemno. Ybron rozpalił ogień w małym kamiennym kominku.
Przemywając twarz
chłodną wodą z miski poczuł swój zarost. Kilka dni temu postanowił zapuścić
brodę. Uznał, że to już najodpowiedniejszy czas.
Nazajutrz jeszcze
przed świtem Ybron zaczął trening. Codzienny bieg nie sprawia mu już prawie
żadnych problemów mimo trudnego górskiego terenu.
Other znajduje
swojego syna w południe. Patrzy jak syn naciąga łuk własnej roboty. Powoli
przesuwa się celując w górę. Zaraz po puszczeniu cięciwy można była usłyszeć
jęk ptaka. Spadł szybko na ziemię. Kiedyś za taki wyczyn ojciec pochwalił by
Ybrona słownie albo poklepał go po ramieniu. Dziś pokiwał tylko głową gdy ten
spojrzał w jego stronę. Jednocześnie ruszyli do małej przybudówki gdzie
trzymali broń.
Umierający już
mężczyzna nie miał tyle sił witalnych co jeszcze kilka lat temu. Wciąż jednak
uczestniczył w ćwiczeniach syna. Pamięta jeszcze jak Ybron był mały. Walczyli
na drewniane miecze. Wtedy dziecko ledwo podnosiło tarczę. Teraz wyrósł. Jest
silny, szybki a jego ruchy są skoordynowane. Nie ma miejsca na pomyłki, nie ma
miejsca na zawahania.
–
Zostaw. - rzekł cicho Other. - Dzisiaj
poćwiczymy bez sznura.
–
Na pewno?
–
Tak. Na pewno.
–
Myślałem...
–
To źle myślałeś. - przerwał mu. - Co ty masz w
głowie? Spróbujemy czegoś nowego. Trening musi być coraz trudniejszy. Bo zawsze
może być trudniej. Zapamiętaj to. - Ybron pokiwał głową. Szanował ojca jak
nikogo i nic innego. - Sprzęt ten co zawsze. I przygotuj się bo zdechlak zaraz
złoi ci skórę. - uśmiechnął się żartobliwie.
Od jakiegoś czasu
zwykła walka na miecz, topór czy coś innego nie wchodziła w grę. Ojciec zawsze
powtarzał „Tak to uczą się walczyć dzieci, ty nie jesteś już dzieckiem”. Z
początku Ybron wzbraniał się od niektórych metod. Szczególnie tych, które na
początku mu nie szły. Other zawsze odpowiadał mu ripostą w stylu „Małe
dziewczynki mniej marudzą”. Zaraz potem zaganiał go z powrotem do treningu.
Ybron zaciska
rękojeść. Uchwyt jest niewielki. Tylko na jedną dłoń. Zamiast klingi był wielki
kawałek stali. Dość nierówny i ciężki. Nie bez przyczyny. Walczenie bronią o
zawyżonej wadze ma swoje efekty. Później biorąc do ręki miecz zwykłego ciężaru,
wydaje się lekki i niezwykle poręczny. Wzrasta szybkość, a co za tym idzie
zabójczość.
–
Która dzisiaj ręka?
–
Lewa. - odpowiedział Ybron.
–
W takim razie daj swoją prawą za siebie. Ma
dotykać dolnej części pleców. - Other miał lekki drewniany miecz. Dzisiaj mieli
ćwiczyć obronę. - I tak jakbyś miał zasznurowaną rękę. Nie ruszasz jej. Ma cały
czas być na swoim miejscu. Musisz nauczyć się samokontroli.
–
Jak to mnie ma nauczyć samokontroli? - zapytał z
grymasem na twarzy.
–
Zaraz ci powiem. - podrapał się po brodzie. -
Zresztą sam zobaczysz.
Po tych słowach
ruszył do ataku. Ojciec bardzo kochał syna, ale nie oszczędzał go na
ćwiczeniach. Wyprowadzał cios za ciosem. Ciężkie narzędzie ćwiczebne syna
poruszało się z dziwną gracją. Ruchy nie były szybkie, to na pewno. A jednak
każdy cios został sparowany. Other zaczął robić obroty i przesuwał się to w
prawo to w lewo. Chciał zmylić Ybron ruchami nóg.
W końcu ciął z pół
obrotu najszybciej jak potrafił. Prawa ręka Ybrona odruchowo zatrzymała
drewniany miecz.
–
Widzisz. - powiedział Other. - To był odruch.
Musisz się tego pozbyć. Trzeba mieć pełną kontrole nad swoim ciałem. Potem
przez taki głupi odruch zrobisz ruch przez, który przegrasz.
–
Tato?
–
Co? - zdziwił się.
–
Krew leci ci z nosa. - podał mu kawałek chusty.
- Masz.
–
O żeby to... - wytarł szybko nos a na materiale
pojawiła się ciemnoczerwona plama.
–
Wracajmy już. - Ybron posmutniał. Wiedział, że
to nieuniknione. Ojciec niedługo umrze. Teraz mógł zobaczyć tego dowód.
–
Tak, to chyba dobry pomysł.
–
Idź już, ja odniosę rzeczy. Spotkamy się w
środku. - Other odszedł przykładając do nosa chustę.
Zbierało się na
burzę. Chmury zrobiły cię ciemne. Szary kolor zalał wszystko. Wyblakłe kolory
jeszcze bardziej przygnębiły zielonookiego.
Niewielka
przekrzywiona chata wyglądała jakby miała przewrócić się lada moment. Deski
przeżyły swoje lata. Trzymały się lepiej od niektórych ludzi. Dach, z którego
wyłaniał się komin, trzymał się co najmniej nieźle. Wciąż prosty, wytrzymywał
każdy deszcz, śnieg a nawet grad.
Ybron parzył zioła,
swoje ulubione. Pomarańczową Magwą. Oprócz dobrego smaku poprawiała wzrok.
Nawet ślepiec niewidzący od dziecka mógł coś ujrzeć pijąc codziennie taki
napar. Czasem pojedyncze kolory, czasem ciemne zarysy rzeczywistości. Roślina
ta była za droga dla większości. Other potrafił ją hodować, jako jeden z
niewielu. Tutaj, gdzie mieszkał z synem, znajdował się świetny kawałek ziemi.
Idealnie nadający się dla pomarańczowej Magwy. Ziół nie wystarczało na
codzienne picie, ale co kilka dni mogli sobie pozwolić na dwie porcje.
Gdy na mocnym stole,
przysuniętym do ściany, pojawiły się dwa kubki ojciec wyczuł zapach naparu.
Zawsze chciał oddać swoją porcje synowi, ale ten się nie zgadzał.
–
Nie widzisz, że mi to się już nie przyda? -
zapytał Other, chociaż nie oczekiwał odpowiedzi. Usiadł naprzeciwko Ybrona i
popatrzył w parujący jeszcze napar.
–
Cenie sobie te chwile kiedy ze mną pijesz.
–
Mam dziwne wrażenie... - rzekł zamyślony. -
Ciągle wydaje ci się, że to powstrzymasz? Dasz mi jakiś boski napój i
niespodziewanie ożyje? - popatrzył synowi prosto w oczy. - Ybron, to jest
nieuniknione. Ale pamiętaj ja zawsze będę z tobą. Chwycę twoje ciało twój umysł
i poprowadzę cię dalej.
Veoh. Czyli ostatnia wola pomocy. Corvusianie
wierzyli, że po śmierci człowiek wybiera jedną osobę, której będzie wierny aż
do wyzionięcia jej ducha. Ojcowie w większości wybierali swoich synów, a Matki
swoje córki. Czasem ktoś wybierał brata lub siostrę, inni wybierali męża albo
żonę. Voeh bardziej dosłownie oznacza wieczność jak i zwrot „po wsze czasy”.
Zaś sentencją „Heov voeh” odprawia się zmarłych, jak i tych żywych, którzy
umarli w oczach innych. Uczeni uważają, że odbicie lustrzane tych słów jest całkowicie
przypadkowe. Ybron był innego zdania. Uważał to za zamierzony cel.
–
Dziękuje.
–
Niepotrzebnie. Jesteś mi najcenniejszy. - Other
wypił kilka łyków. - Piję to tylko ze względu na twoje widzimisię.
–
Kogo wybrała moja matka? - niespodziewanie
zapytał. Ojciec złączył razem brwi.
–
Kogo wybra... - chciał powtórzyć to pytanie, ale
głos syna mu przerwał.
–
Voeh. Jak myślisz kogo wybrała?
–
Dlaczego o to pytasz? Bo zwykła ciekawość to
chyba nie jest. - Ybron wpatrywał się w niego swoimi zielonymi oczami. A
dłuższe włosy zaczynały w nie wchodzić. Wdzierały się jakby były złośliwe. To
był ten wyraz twarzy, który mówił „nie odpuszczę”. - Nie wiem. Nie wiem kogo
wybrała. Nikt tego nie wie.
–
Dzisiaj Naehu. - Naehu Zerun. Inaczej czas boga
śmierci i życia. - Powinniśmy już ruszyć.
–
Tak, masz racje. Chodźmy więc. - Other wstał.
Zanim skierował się w stronę drzwi i wyciągnął z pojemnika mały przedmiot.
Idąc ramię w ramię
szli w milczeniu. Mieli ku temu powód. Przygotowywali się wewnętrznie. Mowa w
tym przeszkadzała.
Uklękli w tym samym
miejscu co zwykle. Do kolan wbijały się im małe kamyki. Uwagę skupiali na czymś
zupełnie innym dlatego to im nie przeszkadzało. Zamknęli oczy i usiedli sobie
na nogach. Dłonie złożyli za plecami.
Ciemne obłoki
otworzyły bramę księżyca. W pełnej krasie wyglądał niesamowicie. Obaj
skierowali twarz w stronę jaśniejącego okręgu.
W Naehu emocje
zawsze towarzyszyły Ybronowi. Zaprzeczyć ekscytacji nie mógł. To moje święto,
powtarzał w myślach, jedyne, które uznaje. Ojciec obchodził wszystkie święta
razem z synem. Ten nigdy nie odmówił brania udziału w żadnym z nich. Słuchał i
podziwiał ojca, lecz miał swoje przekonania. Za mocno kochał Othera, żeby
powiedzieć mu o swoich własnych przekonaniach.
Pod zamkniętymi
powiekami poczuli mocne światło.
Zaczęło się.
Księżyc począł
świecić mocniej. Ybron wyciągnął mały nóż. Przyłożył ostrą część do dwóch
palców. Choć nie widział to wiedział doskonale, że ojciec robi dokładnie to
samo. Niektórzy używali do tego trzech. Najmniejszego palca, tak jak i kciuka
nie można było wykorzystać w tym rytuale. Przeciął opuszki, które zapłonęły
ciepłem. Krew pojawiła się zanim stal oderwała się od ciała.
Podnosząc rękę do
twarzy, serce Ybrona zaczęło bić szybciej. Miał nadzieje coś zobaczyć. Cokolwiek.
Wierzono, że ludzie,
którzy dostrzegli wizje przez zamknięte oczy będą wiecznie błogosławieni. A
tych, których zabrała śmierć podczas Naehu zostają zabrani przez Neaha, boga
tego święta. Później przechodzą metamorfozę. Przemieniają się w Wojowników
Naehu. Wojownicy, których nic nie powstrzyma. Według legend walczą oni z
monstrami za silnymi dla zwykłych śmiertelników. Każdy, twierdzący, że jest
Wojownikiem Naehu zginął niechybnie przez pychę. Mówiąc dosłownie od broni
przeciwnika. Dlatego jest to tylko legenda. A o mocarnych bestiach wspominają
jedynie książki, pieśni i opowieści.
Ybron przyłożył
sobie palce do czoła. Zatoczył koło przez całą twarz. Przesuwając za linią oka,
przez policzek i brodę, wracając w to samo miejsce. Zakończył prostą linią od
środka czoła do czubka nosa. Utworzył tak znak. Okrąg z linią skierowaną do
jego środka.
Wtedy, myśląc, że
niechcący otworzył oczy, próbował je zamknąć. Zdziwił się gdy po prostu
zacisnął je bardziej. Mimo powiek zasłaniających mu oczy widział ziemie przed
sobą. Zieloną trawę. A na niej srebrną koronę. Miała bardzo szczegółowe
żłobienia. Cała płaskorzeźba na niewielkim okrągłym przedmiocie robiła ogromne
wrażenie. Podczas próby złapania przedmiotu ojciec przywrócił mu świadomość.
–
Księżyc jest już błękitny. - powiedział Other. -
Możesz otworzyć oczy.
–
Ja... - jeszcze chwilę temu nie zawahałby się.
Powiedziałby co widział. Teraz, po zobaczeniu korony podczas Naehu, nie jest
pewien czy powinien się z tym podzielić. - Żyjesz. - tylko tyle zdołał z siebie
wyrzucić.
–
Tak. - trzymając za kark syna, przyciągnął jego
twarz do swojej. - Żyję. Ale już nie długo.
–
Nie zostaniesz Wojownikiem Naehu.
–
Wiem. To jednak nie jest dla mnie problem, bo
tego nie pragnąłem. Mając ciebie, nie ma już nic czego bym pragnął. Bo moje
największe marzenie jest zaraz przede mną. To ty. Osiągnąłem prawdziwe
szczęście. Życzę ci tego samego.
–
Ale ja jestem szczęśliwy. Dopóki ty jesteś ze
mną. - Ybron posmutniał. - To odejdzie razem z tobą.
–
Nie zaprzątaj sobie teraz tym głowy. Podaj mi
teraz dłoń. - podarował mu, nie większy od monety, kawałek metalu. - To dla
ciebie.
–
Co to?
–
Zwierzęcy srebrnik. Dostałem go od twojej matki
zanim... A teraz daje tobie.
Nieco zabrudzona, w
kolorze srebra, moneta miała charakterystyczne grawerunki. Podobne to tych,
które widział Ybron na koronie. Przy krawędzi, z góry i z dołu, znajdowały się
dwa otwory. Niewątpliwie zostały wybite czym twardym.
–
Co się z nią stało? - zapytał Othera. - Coś
wybiło te dwie dziury.
–
To dzieło dwugłowego węża. Chyba ci o nim nigdy
nie wspominałem. W każdym razie to on zrobił te szczeliny. Tak przynajmniej
głosi legenda.
–
Co mogę z nim zrobić? Sprzedać? Przetopić?
–
Brońcie bogowie, nie! To potężny talizman. Przez
niektórych uważany za równowartość kilku królestw...
–
Skoro jest tyle warty... - przerwał my syn. - to
dlaczego by go nie sprzedać? Po co komu talizman kiedy ma się kilka królestw
pod władzą?
–
Królestwo niesie za sobą tylko dobra materialne
synu. Są jednak rzeczy, których nie da się kupić, ani zdobyć siłą. - słuchając
ojca Ybron podrapał się po brodzie. - Jeśli cię to nie przekonuje to noś go ze
względu na mnie. Proszę.
Niebieski księżyc
wciąż był widoczny. Zaczęło padać. Zimne krople biły po twarzy. Najpierw lekko,
później coraz częściej i boleśniej.
–
Nie musisz prosić. Nie sprzedam go, bo to dar od
ciebie. Nie mógłbym. - ojciec uśmiechnął się. Usta nadal zostały zamknięte a
kilka zmarszczek pojawiło się na jego twarzy.
–
Wiesz co zrobić z moim ciałem, kiedy ja
przestane nim władać? - zapytał Other, gdy szli już do chaty.
–
Ostatnio bardzo często się o to pytasz. A
przecież dobrze wiesz, że tak.
–
Chyba denerwuję się bardziej niż ty.
–
Może na zewnątrz.
–
Ile ja bym dał, w twoim wieku, żeby tak ukrywać
emocje. - mówiąc to wdepnął butem w kałuże. Całkiem głęboką. Woda lała się z kłębów
chmur lepiej niż z wodospadu. Dawno nie było takiego deszczu. - Och, no
popatrz! - wyciągnął nogę z kałuży. Cały trzewik był w błocie. - Nie dość, że
niedługo umrę to na dodatek, umrę czyszcząc ten brudny but.
–
Ja go umyje.
Deszcz skończył się
gdy poszli spać.
Koniec Epizodu I
Koniec Epizodu I
Spodobało Ci się? Koniecznie pozostaw po sobie ślad w komentarzach i zobacz następny epizod! Poniżej masz linki do szybkiej podróży ;)
Wszystkie Epizody
Następny Epizod
Jeśli masz jakieś pytanie lub uwagę pisz śmiało w komentarzu :)
Zapowiada się interesująco :)
OdpowiedzUsuń